Mimo że impreza trwa w jednym miejscu prawie non stop, w innym miejscu na rozwieszonym między palmami hamaku można bez przeszkód delektować się nostalgicznym szumem morza. Zrobiliśmy nawet mały wywiad nurkowy i oferta także jest bogata. Chcąc strącić Koh Tao z podium konkursu na najlepszą nurkową wyspę okolicy tutejsze firmy oferują coraz więcej i coraz taniej. Dla mnie także krajobraz Koh Tao nie był zachwycający, ot bardzo miła wysepka, za to Phangan juz od przystani przywitała nas niesamowitym kolorem morza, kojącym cieniem palm i niesamowicie drobnym piaskiem. Wyspa posiada więcej plaż, które są o wiele lepiej dostępne, większe i wielu miejscach mniej zagospodarowane. Czego już na Koh Tao powoli brakuje, gdyż każda restauracja czy kurort walczy o drogocenny kawałek piasku. Wypłynęliśmy z Koh Tao o 10 rano w przeddzień Full Moon Party. Byliśmy w okolicy akurat w pełnię księżyca, więc dlaczego nie sprawdzić wokół czego jest tyle szumu. Oczywiście mogliśmy zwiedzić jakiś park narodowy albo inną wyspę, ale parki i świątynie to będziemy na emeryturze zwiedzać, a na największą cykliczną imprezę na plaży lepiej się wybrać póki ciało gibkie i głowa silna. Na pokładzie Panowie z Danii poczęstowali nas piwkiem, już można było poczuć nadchodzący szał. Po przypłynięciu trzeba było znaleźć jakiś nocleg. Najpierw zaciągnięto nas do dość taniego (jak na tę wyspę – 700B za 3os) miejsca. Skromne bungalowy, prześliczna plaża i wokół pusto, ale to zupełnie pusto. Eh błogo ale może następnym razem. Zwłaszcza
że transport na główną plażę, zresztą gdziekolwiek, kosztuje bezlitosne 100B, koniec kropka! Więc koszty rosną szybko. Zostawiamy bagaże i jedziemy z Maxem wybadać sytuację w centrum wydarzeń. Dzięki urokowi i znajomościom kolegi, który był już tu parę razy dostajemy zniżkę w resorcie. Przez najbliższe dni mamy jasny, przestronny pokój z klimą i niesamowitym widokiem. Próbujemy wrócić po Anię i bagaże co się okazuje niesamowicie trudne i zaczynamy krążyć po wyspie od miejsca do miejsca, a pani kierowca powoli traci cierpliwość. Cóż, nie nasza wina. Daliśmy pani ulotkę z bungalowu i nic. Dzwoniła na numer z ulotki – i nic. Wywiozła nas tylko gdzieś w dżunglę. Hi hi. W końcu jak straciła cierpliwość wyrzuciła nas na drodze i pojechała zabierając nasze 100B/os. Po przepytaniu dość znacznej liczby lokalnych w końcu dowiadujemy się ze to miejsce jest około 2 km stąd. I znów brać taxi? I znów będą chcieli 100? A iść nam się już nie chce. Eh. I nagle się zjawia Dimitrij – Białorusin którego poznaliśmy na Koh Tao. Podwozi nas w końcu do celu. Cały powrót zajął nam 1,5 godziny! – powinien 15 min. Tak czy inaczej przynajmniej zwiedziliśmy kawał wyspy. Przez większość pobytu towarzyszył nam Fraser – przemiły chłopak także poznany na Tao.