Dalej przed nami tylko płaska przestrzeń, kurz i żwir, a gdzieś w oddali wyrastające znikąd ośnieżone szczyty. Posterunek graniczny Chile znajduje się na początku miasta San Pedro. Po ponad godzinnej przeprawie zostaliśmy wpuszczeni w zakurzone uliczki. Oaza wygląda jak wyglądać powinna. Kawałek zieleni pomiędzy rudą pustynną nicością. W wiosce niska prosta zabudowa a wszędzie wdziera się pustynny piasek. Tylko trochę turystycznie: dziesiątki sklepów z pamiątkami i restauracji. Dla mnie i tak wioska trzyma fason i klimat jest niepowtarzalny. Zresztą zobaczcie na zdjęciach. Minusem jest tutejsza drożyzna – straszne! Szukaliśmy noclegu dość długo, co nam się jeszcze w Ameryce nie zdarzyło.
Oprócz głównych ulic jest kompletnie ciemno, dlatego poszukiwania były coraz trudniejsze, a nie chcieliśmy płacić 20tys za pokój. Na szczęście ludzie bardzo mili i pomocni . Każdy zapewniał że miasto jest bezpieczne nawet w najciemniejszej uliczce. Miejsce w 100% utrzymuje się z turystyki – więc jak inaczej? turysta to świętość. W końcu kiedy byliśmy już prawie zrezygnowani gdzieś za cmentarzem z zupełnej ciemności wyłonił się afisz Mamut hostel. 6 tys za łóżko w trzyosobowym pokoju – super! Atmosfera także rewelacyjna. Wszystko wygląda zresztą jak w całym mieście, ot takie małe typowo latynoskie pueblo. W środku na podwórzu miejsce na ognisko, a wokół hamaczki – tylko się hustać! Dookoła miasta pustynne wzgórza i ośnieżone, dymiące szczyty wulkanów. Yeah! Rewelacyjne miejsce i rewelacyjni ludzie. Jak ja się ciesze z powrotu do Chile.
Info:
A to widok nad naszym hostelem:
Droga do San Pedro z Salty;