Chichę można podobno kupić gdzieś koło marketu central, ale dla nas to nie to samo. Zebraliśmy wywiad od naszych znajomych z Baru Bibliocafe, z couchsurfingu, od pani z baru na Olaneta i poradzono nam, że jeśli chcemy wyrwać się z miasta, znaleźć ładne widoki i wypić chichę w fajnym towarzystwie musimy jechać do Yotali. Wioska jest tylko 17 km od Sucre i łatwo tam się dostać, a na tym także nam zależało. Początkowo zeznania co do transportu były jednak niespójne, ale koniec końców pan ze sklepiku koło naszego hostelu wsadził nas do busa numer 100, który przejeżdżał właśnie pod naszym hostelem! Bus jechał prosto do wioski – hihi było to łatwiejsze
niż się spodziewaliśmy. Jechaliśmy około 30 min wzdłuż zielonej doliny pełnej uprawnych pól i drobnych zagród. Minęliśmy szkołę wojskową i wylądowaliśmy w malutkiej mieścinie wtopionej pomiędzy rude klify i zielone wzgórza. Wioska taka ot niepozorna i cicha… Przyjechaliśmy w złą godzinę – sjesta!. Wszystko pozamykane i tylko nieliczni mieszkańcy są dowodem na jakiekolwiek życie w mieście. Za opisem przyjaciół z Sucre poszukujemy białej flagi która ma wskazywać na pijalnię Chichy. Obeszliśmy duży kawał wioski i białej flagi ani widu. Czyżby wszystkie się w czas sjesty pochowały? Cóż. Koniec języka za przewodnika i zaczęliśmy bezlitośnie zaczepiać każdego gwałcącego prawa sjesty mieszkańca o miejsce spożywania kukurydzianego trunku.
Życzliwym radom towarzyszyły równie życzliwe uśmiechy. W końcu znaleźliśmy dom gdzie chicha była i będzie ale nie ma teraz. Na szczęście chłopak wskazał nam dobry kierunek i parę minut później staliśmy pod dumnie powiewającą białą flagą. Po chwili nieśmiało weszliśmy w wąską uliczkę i dalej na pierwsze po lewej podwórko. Wszystko było jak nam przyjaciele opisali. Wokoło ustawione było parę ław, a pod jedną ścianą gra w żabki. To taka gra na celność która robi się tym zabawniejsza dla obserwujących a zarazem tym bardziej frustrująca dla grającego im więcej chichy klient wypije. Właścicielka chicho-bimbrowni bez wstępu zapytała: butelka czy kubek? Oczywiście na początek kubek i sekundę później pani wróciła z lekko buzującym, brudno-słomkowym napojem w czymś co przypominało łupinę kokosa. No to salut… aha najpierw odlać trochę dla Pachamamy… czyli na beton, bo tu ziemi ani grama. Po chwili zaczęli się schodzić kolejni klienci. Wszyscy patrzyli na nas z
uśmiechem jak robiliśmy sobie sesję zdjęciową. Szybko zaprzyjaźniliśmy się a rozmowa przy łupinie pełnej chichy z hiszpańskiego po chwili przeszła na quechuański. Z zaciekawieniem pytaliśmy o proste słówka jak dzień dobry i dziękuję. Było wesoło. Nowi klienci zamaszystym ruchem wylewali pierwszy łyk dla Pachamamy, a nam się już chichy nie chce. Chicha jest kwaśnawa i odświeżająca. Wcale nie taka zła ale mało smaczny wygląd nieklarownego mętnego napoju lekko odrzuca Eh. I chociaż tutaj już się nie wytwarza chichy przeżuwając kukurydzę, to jednak niesmak lekki jest. I tak muszę się przyznać, że wypiłam prawie całą wielką łupinę. Pożegnaliśmy się z ludem na
ławeczkach i poszliśmy cieszyć się tym wspaniałym dniem. Jeszcze zanim opuściliśmy wąską uliczkę, dogoniła nas córa gospodyni i podarowała mi kartkę ze swojego zeszytu z wyrazami hiszpańskimi i quechua. Bardzo miły gest! Będzie pamiątka.
Ta flaga i Ta uliczka:
Przedmieścia Sucre: