I przekonuje się do twierdzenia że im bardziej rozwinięty kraj, tym mniej cywilizowani ludzie. Nawet w biały dzień gdy Max zostawia mnie na chwilę nie mogę odpędzić się od głupich nawoływań, a wieczorem na barowej calle Larga to już przesada. Nawet w sklepach odnoszę wrażenie, że turystę traktuje się jak problem. Chyba z założenia się przyjmuje, że nie mówi po hiszpańsku, więc lepiej sobie nim głowy nie zawracać. Oczywiście odwrotna sytuacja jest w sklepach z pamiątkami. Więc o Cuenca szybko i zwięźle. Wyspacerowaliśmy się do bólu tam i z powrotem. Czasem bez celu idąc w uliczkę gdzie więcej cienia. Wybraliśmy się do ruin Pumapungo i muzeum Banco Central po drodze zwiedzając muzeum i ruiny Todos Santos. Miejscówki ot takie spoko na spacerek. Pumapungo to głównie tarasy i murki, ale muzeum
jest imponujące. W parku znajduje się też mały ogród botaniczny i klatki z papugami i innymi ptakami. Wszystko dużo za małe. Maltretowanie tylko zwierząt. Większość muzeów jak i te ruiny znajdują się na calle Larga pomiędzy barami i drogimi restauracjami. W wielu miejscach nie ma biletów wstępu, więc warto zapoznać się na przykład ze sztuką współczesną, która zawsze jest pomijana, a ludzie skupiają się tylko na archeologii i tym co stare. Od razu widać że Ekwador jest bardziej rozwinięty. Po asortymencie w sklepach, samochodach na ulicy, ubiorze ludzi. Dwa główne markety z jedzeniem są jak na Amerykę wręcz sterylne. Jedzenie jest tanie i dobre. Polecam
wieprzowinę z rusztu – talerzyk z ziemniaczkami, kukurydzą i sałatką od 2$. Także wyśmienite jogurty i soki w rewelacyjnych cenach. Wśród ekwadorskich nowości spróbowałam encebollado. To coś jak nasz bigos. Do garnka się wrzuca wszystko czym kraj bogaty czyli mięsko, ziemniaki, kukurydzę gotowaną prażoną, warzywa, chipsy bananowe i oto jest! W okolicy marketów i pod kościołami znajdują się targi kwiatowe co przypomina mi trochę stragany w Krakowie. Informacja turystyczna działa rewelacyjnie. Można dostać mały przewodnik po angielsku z pełną instrukcją wycieczek po okolicy wraz z informacją o transporcie i cenach. Zwiedzanie jest tu bardzo proste. Wybraliśmy się więc na targi do Gualaceo i Chordeleg. Pierwsze miasteczko ogólnie nam się
nie spodobało. Nie było nic ciekawego. Ot market. Zrobiłam zdjęcie pieczonych świnek morskich i jest OK. Drugie o wiele mniejsze miasteczko słynie z wyrobu złotej i srebrnej biżuterii oraz ceramiki. Położone jest także na wzgórzu z malowniczym widokiem na okolicę. Dawno nie widziałam takich jubilerskich cudeniek. W dodatku fantazja artystyczna powala. Sklepowe półki wyglądają jak kraina fantazji ze srebrnymi smerfami, zwierzętami i wróżkami. Wszytko w dziwnie wysokich cenach. Po miasteczku spacerują panie plotąc słynne kapelusze. Jest całkiem przyjemnie. Wracając do miasta: Jeśli chodzi o życie nocne Cuenca to jest mało aktywne. Nawet w piątek i w soboty liczne knajpki były po prostu puste. Jedynie klub salsy pękał w szwach. Pocieszająca jest
tylko bardzo niska w porównaniu z innymi krajami Ameryki Południowej cena piwa. Dziś wybieramy się już do Banos choć nie jestem bardzo przekonana. Głównie nastawiamy się na słynne rowery jeśli tylko cena nas nie odstraszy.
Ruiny Pumapungo i park:
Znów pośród uliczek:
Ruiny Todos Los Santos
Kolejny spacer po Cuenca:
Chordeleg:
Specjalność Gualaceo: