Jak w Kambodży gromady dzieci biegają z drobiazgami na sprzedaż albo pozują ubrane w ładną sukienkę… Ech. Na szczęście północna część wyspy Słońca gdzie Viracocha stworzył słońce, księżyc i gwiazdy zachowała jeszcze swój nietknięty autentyczny charakter. Poza tym nie jest tak pięknie. Copacabana jest ładna ale tylko z zewnątrz, na pierwszy rzut oka. Wspaniała panorama z drogi z La Paz sprawia że człowiek zakochuje się w miasteczku. Na miejscu porywa bajeczne usytuowanie, bliskość jeziora, kolorowo ubrani ludzie ale chwile później w oczy rzuca się niesamowicie turystyczny klimat miasteczka. Tysiące naganiaczy na wycieczki, uliczne kantory, sklepiki ze sweterkami i ślicznie w drewnie zrobione klimatyczne turystyczne restauracje oraz najohydniejszy market jaki widziałam w tym państwie. Miasteczko szczególnie umiłowane przez wszelkie współczesne nurty pseudohipisowkie, żonglerzy, pożeraczy ogni, bębniarzy, wyrabiaczy biżuterii, dredziarzy i inne zakolczykowane kolorowe szaleństwo. Za turystą przyszedł także biznes i na ulicy wszędzie słyszymy „Marihuana? Coca?” W sumie nie pierwsze takie miejsce w naszej podróży. Jedne są rewelacyjne, inne odpychają. Wielkim plusem miasteczka i to trzeba przyznać jednogłośnie jest kuchnia. Pomijając turystyczne restauracje w centrum, na plaży idąc od centrum z lewej są małe straganiki z wyśmienitymi daniami. Tak dobrze przez całą Boliwię nie jadłam.
Poza typowymi boliwijskimi daniami można tu dostać lokalne smakołyki czyli pstrąga na parę sposobów. Trucha (pstrąg), która kosztuje w sumie 20B (w centrum od 40B) jest zawsze świeża i rewelacyjnie przyrządzona. Zaszaleliśmy nie raz. Godne polecenia w miasteczku jest wdrapanie się na pobliskie wzgórze i oczywiście zwiedzenie kościoła z czyniącą cuda figurą czarnej dziewicy. Podczas naszego pobytu ulgą od turystycznego napuszenia Copacabany była lokalna fiesta na plaży przy przystani. Wiele ludzi przybyło z całymi rodzinami na pikniki. Rozbrzmiewała muzyka i było kolorowo i wesoło. Przybyliśmy bardzo wcześnie bo z powodu strajków w La Paz o których pisałam w poprzednim poście postanowiliśmy złapać autobus turystyczny
z hostelu o 5 rano żeby ominąć blokady tą porą. Na wyspę Słońca wybraliśmy się dnia następnego. Pierwsze wrażenia rewelacyjne. Challampampa jest małą wioską o niskich zabudowaniach. Nieco sprzedawców pamiątek, trochę malutkich przytulnych hosteli i domowych restauracji. Przyjemnie i swojsko. Północna część wyspy i spacer do labiryntu Chincana to wspaniała podróż pośród wiejskich chat, zabytkowych rolniczych tarasów, starożytnych ruin i magicznych symboli. Strefa wolna od handlu – uff. Wokoło pasły się osiołki, mogliśmy podziwiać cudowną linię wybrzeża i ośnieżone szczyty w oddali. Minęliśmy po drodze między innymi skałę Sagrada gdzie Viracocza stworzył słońce oraz położoną obok skałę Titicaca. Przygodny
przewodnik który zbierał turystów z łodzi wytłumaczył nam; oczywiście po hiszpańsku; historię każdego zabytku, a także przedstawił przy okazji parę roślin leczniczych z okolicy. Na koniec w labiryncie Chincana zostaliśmy poddani ceremonii obmycia w świętym źródle, które ma nam przynieść szczęście. Zaraz koło skały Sagrada odchodzi ścieżką na południe wyspy. Im dalej, robi się coraz bardziej turystycznie. Znajdziemy na południu i wygodne hotele oraz drogie restauracje. W Escalinata de Yumani nie można się już odpędzić od dzieciaków z wisiorkami. Tutaj wzdłuż kamiennych schodów płynie cudowna woda. A u podnóża trzy strumienie odpowiadają wiedzy trzech narodów. Jeśli ktoś się napije z
wszystkich trzech, posiądzie wiedzę Hiszpanów, Quechua i Aymara. Dalej na południe znajduje się świątynia słońca i jeszcze więcej turystycznych hotelików. Wyspa jest niesamowitym miejscem na relaks. Spokojnie klimatycznie i nieco magicznie. A każdy relaksuje się jak lubi. Plaża, gdzie ludzie biwakują nawet przez parę dni, wieczorem tonie w oparach tanio zakupionych 10 gramów marihuany.
Skała stworzenia słońca: